Film Eurowizja ma wszystko, co musi być w Eurowizji + Will Ferrell, którego być tam nie powinno | Recenzja

film eurowizja netflix recenzja


Fire Saga. Islandzki zespół, który – dziwnym trafem i ku zaskoczeniu wszystkich sąsiadów – będzie reprezentował swoje Państwo na Eurowizji. Lars i zakochana w nim Sigrit mogą postawić na ambitny utwór i skalę głosu. Ale po co? Wszyscy wiemy, że Eurowizja rządzi się swoimi prawami: bogatymi strojami, ogniem buchającym z rękawów, cekinami, hologramami i ogólnie... kiczem. No i polityką. Nikt tam na utwór uwagi nie zwróci. I za ten kicz i dziwne zasady publika kocha to widowisko. Więc spełnijmy marzenia! Wygrajmy Eurowizję! Pośmiejmy się z Eurowizji!


Jako fanka Eurowizji co roku zasiadająca przed ekranem telewizora z kartką i długopisem, rozdająca punkty poszczególnym państwom przednio bawiąc się przy tym w Orzecha (z którym często rzucamy tymi samymi komentarzami) – nie mogłam odmówić sobie obejrzenia najnowszej produkcji od Netflixa, czyli Eurovision Song Contest: Historia Zespołu Fire Saga. Bo wiecie, wyszło na to, że w końcu Europa ma coś, czego nie ściągnęła o Ameryki, jak innych Voice i Got Talent. Więc jak, z punktu widzenia USA, rozwiązać ten problem? Być może należy to wyśmiać. "Dobre jest tylko to, co amerykańskie, a skoro my czegoś takiego nie zrobiliśmy, to dlatego, że nie warto i nie chcieliśmy zniżać się do tego poziomu" – powiedziała Ameryka, po czym zrobiła przygłupią komedię o tym, jak wygląda Eurowizja od kulis, na przykładzie fikcyjnego zespołu podkreślając, że "dziwny ten konkurs, bo tam wcale wokal się nie liczy".

film eurowizja netflix recenzja

Być może dla osób spoza Europy idea takiego konkursu jak Eurowizja jest dość zaskakująca i niezrozumiała tym bardziej, że nie zawsze liczą się w nim umiejętności wokalistów, a zrobione przez nich show oraz... państwo, które reprezentują. Bo, niestety, ciężko nazwać to konkursem talentów, jeżeli na liczbę zdobytych punktów zazwyczaj wpływa jedynie położenie geograficzne, a nie prezentowany utwór. I my, fani Eurowizji, dobrze o tym wiemy, oglądamy ją mimo wszystko, dla funu, film nie powie nam w tym temacie nic nowego. On raczej bierze te wszystkie typowe dla eurowizyjnego kiczu elementy (za które to wydarzenie jest uwielbiane) i nadmuchuje do niespotykanego wręcz poziomu absurdu, zbliżając się raczej do parodii pokroju Willa Ferrella, niż lekkiej komedii.

Właśnie, Will Ferrell. On może stanowić główny problem, jaki mam z tą produkcją i będzie on problemem dla każdego, kto – jak ja – nie toleruje jego aktorskich dokonań. Moi drodzy, być może powiem teraz rzecz straszną, ale owszem, nie podobał mi się ani jeden film, w którym występował Ferrell i ani jeden, przy którym pracował na jakimkolwiek innym stanowisku. Jak na mój gust człowiek za bardzo skręca w kierunku komika, szarżując i pokazując, jaki to jest zabawny, co nie zawsze pasuje do roli, a co więcej, do jego postury i wyglądu. Podobnie w wypadku Fire Saga: Will nie był dorosłym mężczyzną, kochającym muzykę, podążającym za marzeniami. On niestety zachowywał się jak żyjące w innym świecie dziecko. I to nie było zabawne. To było żenujące. A momentami wręcz przykre.

film eurowizja netflix recenzja

Zaznaczmy także, że Will Ferrell zajął się scenariuszem omawianego dziś filmu Eurovision. Prawdopodobnie stąd wzięły się więc wszystkie żarty, dziury logiczne i rozwiązania, które nie mają zbytniego sensu i zaburzają ciągłość akcji, ale – zdaniem autora – były na tyle zabawne, że warto je dopisać. Być może byłby to ciekawy musical – gdyby w całości zabrzmiała więcej niż jedna piosenka (dwie, jeżeli liczymy gwiazdy prawdziwej Eurowizji, które trzeba było gdzieś upchnąć, bo wtedy przyjdzie to zobaczyć więcej ludzi). Być może byłby to wzruszający dramat rodzinny, o niedoceniającym syna ojcu, który zagłębia się w kolejne związki – gdyby nie to, że wątek ten potraktowany jest po macoszemu i w zasadzie wystarczy, by główny bohater się przewrócił i wstał, dzięki czemu ojciec znów traktuje go z szacunkiem. Być może byłaby to ciekawa historia o spełnianiu marzeń – ale dopiszmy do tego jeszcze nutkę romansu. Albo trójkąta miłosnego. A może i czworokąt? A dobra, niech jeden z jego kątów będzie osobą nieheteroseksualną. A zamieszajmy w to jeszcze kogoś. Wiem! Wprowadźmy dreszczyk emocji dorzucając do tego spalone odnóża, duchy i elfy zabijające tych, którzy nie chcą organizować u siebie Eurowizji ze względu na brak funduszy! Wybaczcie, ale w którymś momencie nie miałam już zielonego pojęcia, co oglądam i o czym ten film miał być w zamyśle.

film eurowizja netflix recenzja

Aktorsko Eurovision ma dwa mocniejsze punkty. Chciałabym powiedzieć, że jednym z nich jest Pierce Brosnan jako ojciec Larsa, ale nie jestem w stanie tego stwierdzić, skoro dialog z nim brzmiał przez jakieś 3 minuty, a wcześniej tylko siedział i pił piwo. Bardzo dobrze za to w głównej roli poradziła sobie Rachel McAdams, z jednej strony będąc taką niedojrzałą i naiwną dziewczynką z odludzia wierzącą w magiczne stworzenia, z drugiej jednak potrafiącą myśleć logicznie, postawić na swoim, gonić za marzeniami i wydorośleć w ciągu kilku minut. Do tego potrafi pokazać mimiką wszystkie emocje i myśli, jakie jej postać ma w danej chwili w głowie – w przeciwieństwie do Willa Ferrella, na którego twarzy nie widzę nic. Drugim mocnym punktem okazał się być Dan Stevens. Aktor, znany głównie z Legionu czy z Downton Abbey (o Pięknej i Bestii nie wspominam, bo go futro zasłaniało. O, zabawne. W Eurovision też dali mu futro i śpiewa o dzikich zwierzętach). Dan wcielał się tu w rolę reprezentanta Rosji, łamacza serc i tegorocznego faworyta konkursu. Postać ta od pierwszego pojawienia się na ekranie zwraca na siebie uwagę, wykreowana jest na bogatego i zapatrzonego w siebie homoseksualistę Rosjanina korzystając przy tym ze wszystkich stereotypów i wręcz je wyolbrzymiając, chociaż wprowadzając do jego osobowości pewną dwuznaczność, która sprawia, że widz nie do końca wie, czy traktować go jako sojusznika czy wroga. Widać, że Dan świetnie bawił się w tej roli i miało się wrażenie, że on jako jedyny z obsady zdaje sobie sprawę, że gra w komedii, parodii, że ma przesadzać, kombinować, robić rzeczy, które nawet dla Eurowizji stałyby gdzieś na granicy dobrego smaku. To mu wyszło i nie zdziwię się, jeżeli wiele osób będzie oglądało tę produkcję tylko dla jego postaci.

film eurowizja netflix recenzja

Jednocześnie mam wrażenie, że ten film to rozbudowana wersja utworu Love, Love, Peace, Peace, który w 2016 roku w Szwecji, jako przerywnik, wykonali prowadzący Eurowizję Mans Zelmerlow i Petra Mede. Oni również, w dowcipny sposób, zaprezentowali najbardziej oryginalne eurowizyjne występy na przestrzeni lat wyliczając, jakie elementy muszą pojawić się w utworze, by ten miał szansę wygrać to widowisko, a przynajmniej zwrócić na siebie uwagę publiki (wiemy przecież, że wielu artystów robi karierę po tych występach, chociaż konkursu nie wygrali). Dość łatwo, oglądając Eurowizję co rok, wyłapać powtarzające się elementy lub te, które zrobiły największą furorę: jeżeli spiszemy je sobie na kartce, podczas oglądania Historii Zespołu Fire Saga możemy swobodnie odhaczać wszystkie punkty: jest ogień, są nadzy tancerze, jest człowiek w kółku chomika, są niezwykle dramatyczne spojrzenia w kierunku kamery. Co zabawne, większość z tych podpunktów pojawia się już przy utworze Lion of Love. Zainteresowanych zapraszam do zerknięcia na kilka przykładów w wideo poniżej:


Chciałabym również nieśmiało wspomnieć, że film ten otrzymał dubbing. Nie do końca wiem dlaczego, bo z pewnością nie jest to produkcja skierowana do młodszego widza. A, co obserwuję wśród znajomych oraz w sieci od lat, dorosły widz woli słuchać oryginalnych głosów aktorów – i w tym wypadku kompletnie się temu nie dziwię. Nie jestem wrogiem dubbingu, niektóre tytuły z przyjemnością oglądam w takiej wersji, z łatwością również rozpoznaję po głosie konkretnych aktorów dubbingowych. Tym razem jednak głosy są niezwykle źle dobrane, kompletnie nie pasują do postaci – a szczytem był już młody chłopaczek, który przemówił głosem niższym i mocniejszym od każdego innego męskiego bohatera w tej produkcji. Co więcej, polscy aktorzy jedynie podłożyli tu swoje naturalne głosy. Jeżeli włączymy wersję oryginalną usłyszymy, że obsada bawi się modulacją, brzmieniem czy przeciąganiem poszczególnych głosek, próbując zbliżyć się do islandzkiego bądź rosyjskiego akcentu, niezwykle kalecząc przy tym język angielski. Jest to nieco zabawne i w bardziej rzeczywisty sposób prezentuje mieszankę narodowościową, jaka spotyka się na tego typu wydarzeniach. Polski dubbing jest... zwykły. Nijaki. I, chociaż zawsze bardzo bronię dubbingu i mam kilka argumentów w zanadrzu, w tym wypadku nawet nie chcę ich wyciągać, bo jest on w tym wydaniu bardzo słaby. 

film eurowizja netflix recenzja

Po opiniach wnioskuję, że wiele osób uważa Eurovision Song Contest za film co prawda głupiutki, ale niezwykle przyjemny i uroczy. I to jest ten moment, gdy zastanawiam się, co jest ze mną nie tak. Bo dla mnie nie był ani trochę przyjemny. Powiedziałabym raczej, że cierpiałam, oglądając go. Miałam wrażenie, że jako wielbicielka Eurowizji muszę go poznać, że wypadałoby, a skoro ludzie zachwalali, to na pewno za chwilę będzie ten przełomowy moment, dzięki któremu nie będę mogła oderwać się od ekranu. Ale nie. Ja częściej czułam się zażenowana fabułą, a szczególnie zachowaniem Larsa, głównego bohatera, niż rozbawiona. Rozumiem, że można audiowizualnie wyśmiać jakąś ideę, np. konkursu piosenki, potraktować temat z przymrużeniem oka, wyolbrzymić pewne elementy, wskazać na kicz i brak logiki, z jakimi to wydarzenie funkcjonuje już tyle lat. Ale trzeba znać umiar i wiedzieć, co właściwie chciało się przekazać. Bo, niestety, z tej produkcji nie wyszło nic, czym mogłaby być: nie jest to ani dramat rodzinny, ani komedia romantyczna, ani film muzyczny, ani nawet paradokument pokazujący absurdy Eurowizji od kulis. Z pewnością nie będę do tego filmu wracała. Ewentualnie włączę sobie Lion of Love na YouTube. A wszystkich, którym seans się podobał, proszę o wyjaśnienie i pomoc w zrozumieniu tego zjawiska.