Kiedy ktoś pyta mnie, czyj występ chciałabym zobaczyć na żywo, odpowiadam – zespołu Queen i Freddiego Mercurego. Nie dane mi to będzie, chyba, że ogarną hologramy, staram się więc zadowolić koncertami Queen Symfonicznie. Nie mogłam jednak przegapić okazji, by, jeszcze przed polską premierą przypadającą na 2 listopada 2018, wybrać się do kina na Bohemian Rhapsody, film o życiu i karierze tego artysty. Film, na którego temat internet zawrzał – i to nie do końca pozytywnie.
Schematy to nuda. Trzeba zacierać i przekraczać granice
Legenda. Tak mówi się o Mercurym. Nie ma chyba człowieka, który by o nim nie słyszał, a nawet osoby niepopierające wyznawanych przez niego wartości i wręcz gardzące jego życiem prywatnym nie zaprzeczą, że Freddie wielkim artystą był i wprowadził do muzyki coś, czego nie da nam już żaden inny zespół. Kto inny w tamtych czasach wpadłby na szalony pomysł, by na rockowej płycie zamieścić sześciominutowy utwór z operowymi wstawkami i mnóstwem słów zaczerpniętych z obcych języków? Raczej nie producent muzyczny Ray Foster, który pewnie po dzień dzisiejszy żałuje, że odesłał zespół Queen z kwitkiem po zapoznaniu się z ich propozycją zatytułowaną Bohamian Rhapsody. Oni jednak osiągnęli dzięki temu niebywały sukces, a sam utwór wciąż uważany jest za najwybitniejsze dzieło w ich dorobku. A to tylko jeden z wielu faktów z działalności grupy Queen, jaki poznamy w filmie o tym samym tytule (reż. Bryan Singer).
Czego się spodziewać?
Początkowo ludzie nie do końca wiedzieli, czego spodziewają się po Bohemian Rhapsody i jakie mają wobec niego oczekiwania – a przynajmniej wymagania każdego z widzów wydawały się diametralnie od siebie różnić. Nastawialiśmy się na musical lub chociaż typowy film muzyczny ze zlepkiem największych hitów? Wyczekiwaliśmy poważnej biografii i mrocznej strony kariery rockowego zespołu? Tak naprawdę nie otrzymaliśmy żadnej z tych wersji.
Pierwsze sekundy filmu to rozpoczęcie wielkiego wydarzenia; wielkiego zarówno w skali światowej, jak i dla samego zespołu Queen, czyli koncertu Live Aid z 1985 roku. Zanim jednak dane nam będzie go obejrzeć, co stanie się dopiero na koniec produkcji, jako swojego rodzaju zamknięcie klamry, gwałtownie cofniemy się o kilkanaście lat, by poznać Freddiego, gdy jeszcze nim nie był. Spotkamy Farrokha Bulsara, chłopaka wywodzącego się z Zanzibaru, studiującego design, już w tamtym czasie wyróżniającego się swoim stylem, zachowaniem czy gestykulacją i, być może, zbytnią pewnością siebie. Poznamy okoliczności jego pierwszego spotkania z Brianem Mayem i Rogerem Taylorem, dowiemy się, jak powstawała nazwa i logo Queen oraz zobaczymy, jak, jako biedni studenci, nagrywali pierwsze utwory w studiu zabitym dechami, a do efektów dźwiękowych używali przedmiotów codziennego użytku, np. garści monet. Przekonamy się, skąd tak naprawdę wziął się pomysł na nieodzowny dla wokalisty element koncertów, czyli mikrofon z fragmentem statywu. To jednak nie tylko historia o muzycznej karierze, ale i o życiu prywatnym; o miłościach Freddiego, rodzinie, jego zwyczajach i upodobaniach, które przybliżą nam jego osobę i charakter. Tylko czy... To wszystko jest prawdą? A może jedynie laurką upamiętniającą postać Freddiego Mercurego?
Wiele zarzuca się Bohamian Rhapsody
– ogranicza się do faktów dostępnych na Wikipedii i nie wychodzi poza nie. Ile jednak musiałby trwać film, gdyby twórcy chcieli pokazać każdy, najmniej ważny moment z życia zespołu? Rzeczywiście, kilka istotnych chwil pominięto, ale szanuję, że część z nich starano się zaznaczyć chociaż przez sekundę. Ograniczono się do najważniejszych i najbardziej przełomowych fragmentów, ale...
– skupiono się jedynie na Mercurym, nie Queen. Faktem jest, że Queen to nie tylko i wyłącznie Freddie, ale cały zespół. Prawdopodobnie nie byłoby go, gdyby nie charyzmatyczny wokalista, jednak do sukcesu doszli wspólnie i stanowią niemal jedność. Widać to chociażby w scenie, w której Freddie pyta pozostałych "Co myślimy o Dannym?", co wskazuje na ich silną więź. Uważa się jednak, że pozostałym członkom zespołu poświęcono zbyt mało uwagi. Ich grupowe sceny, relacje i dialogi wypadają genialnie, jednak są oni odsunięci na dalszy plan. Sami twórcy, w tym Brian i Roger tłumaczą, że taki był zamysł, że to Freddie miał stać w centrum. Warto więc wiedzieć, że wybieracie się na film nie o zespole Queen, a o Mercurym. W dodatku...
– wszystko upiększono i przekłamano. To najczęściej pojawiający się argument w dyskusjach o tym filmie. Pomijając wyrzucenie kilku faktów dla zaoszczędzenia czasu, mówi się o pomieszaniu wydarzeń, jak chociażby tego, czy Freddie wiedział o swojej chorobie jeszcze przed koncertem Live Aid – o jego wizycie w klinice i badaniach na HIV plotka przeszła przez media dopiero w kolejnym roku. Trzeba tu jednak zaznaczyć, że nie jest to typowa biografia, film dokumentalny, który musi twardo trzymać się wszystkich dat; to jednak film kinowy, podczas którego widzowie mają czuć emocje, frajdę lub wzruszenie, a nie znużenie spowodowane zasypaniem nas faktami. Natomiast liczni odbiorcy mają do twórców żal, że Ci nie zdecydowali się na pokazanie całej prawdy – ugrzecznili życie Freddiego, jedynie akcentując jego szalone imprezy i niezdrowy tryb życia. Nad filmem czuwali May i Taylor i uważa się, że póki żyją, nie dadzą podnieść ręki na swojego frontmana. To podobno był także nieoficjalny powód odsunięcia od projektu Sachy Barona Cohena, który chciał w swojej roli zachować większy realizm. Z pewnością Bohemian Rhapsody można uznać za pewnego rodzaju laurkę dla osoby Mercurego, podczas oglądania której nie do końca wiemy, ile w niej prawdy. Nie dość, że Freddie starał się utrzymywać swoje życie prywatne w tajemnicy (o samej chorobie poinformował dzień przed śmiercią), to podczas produkcji pozostali członkowie, dbając o wizerunek, mogli celowo ukryć niektóre tajemnice zarówno z życia jego, jak i z własnych.
Czy da się to wszystko podrobić?
Nie. Freddiego nie da się podrobić. Ale można próbować.
Główną rolę w filmie otrzymał Rami Malek ("Mr Robot). Spekulowano, że pod względem zewnętrznym lepiej nadawałby się Sacha Baron Cohen, ale, jak wspomniałam wyżej, współpraca ta nie doszła do skutku. Rami za to bardzo się stara, by nie grać Mercurego, ale nim być – w każdym zachowaniu, geście, łącznie z mimiką. Na zbliżeniach wyraźnie widać, jak stara się, niczym Freddie, wargami ukrywać zęby, które stanowiły jeden z jego większych kompleksów. Tu od razu przypomina mi się zawarta w filmie rozmowa z jego duchową miłością, Mary Austin (Lucy Boynton), w której artysta zdradza, że podczas koncertu tak naprawdę nie wiedział, czy ludzie rozumieją, co śpiewa – do momentu, aż publika wyśpiewała z nim cały utwór. Malek próbuje też zręcznie pokazywać wewnętrzne rozterki i psychikę odgrywanej postaci, na rozwinięcie czego fabularnie zabrakło miejsca w filmie; mota się między koniecznością sprostania wymaganiom fanów a zachowaniem siebie i ciągłej oryginalności; przykrywa wszystko aż nazbyt wyraźną pewnością siebie, która mogłaby być zarówno prawdziwym charakterem Mercurego, jak i sposobem na zagubienie i radzenie sobie z przez lata gromadzącymi się problemami.
Z pozostałych postaci, stanowiących raczej tło dla wszystkich wydarzeń, najbardziej poruszył mnie Gwilym Lee wcielający się w Briana Maya. To sztuka odnaleźć aktora, którego twarz byłaby niemal identyczna, jak odgrywany bohater – a w tym wypadku tak jest. Chciałabym wiedzieć, co podczas nagrań czuł Brian, oglądając siebie.
Jednak sceną, na podobieństwie do oryginału której, mam wrażenie, najbardziej skupili się twórcy, jest końcowy koncert na Live Aid. Oglądanie tego, szczególnie w kinie, z odpowiednim nagłośnieniem, robi niesamowite wrażenie. Porównując ten moment z oryginalnym klipem widać, że starano się odwzorować 1:1 zarówno ruchy wokalisty, jak i najazdy kamery. To już bez wątpienia najlepszy i najbardziej koncertowy fragment z całego tytułu, podczas którego można poczuć się jak część publiki i łezka kręci się w oku, kiedy dociera do nas, żeśmy się za późno urodzili, by móc poczuć to na żywo.
Ale ważna rzecz – Rami Malek nie śpiewa.
W produkcji filmu użyto zarówno oryginalnych nagrań zespołu Queen, jak i zrealizowanych specjalnie do tego celu nowych wykonań. Kto więc ma na tyle podobny do Mercurego głos, że wiele osób nawet nie zorientowało się, że w głośnikach nie brzmiał ICH Freddie? Kanadyjski piosenkarz Marc Marter. Wystarczy zajrzeć na jego kanał na YouTube by przekonać się, jak bardzo podobny jest do oryginału – jeśli chodzi o barwę, ale także w budowie twarzy, z naciskiem na szczękę. Aż się człowiek zastanawia, dlaczego to jemu nie przypadła główna rola w Bohemian Rhapsody.
Osobiście...
Podczas pierwszej połowy filmu miałam dość mieszane uczucia, a w mojej głowie rozbrzmiewał głośny dźwięk meh. Przez zachowanie i "gwiazdorzenie" Mercurego nawet przez chwilę zwątpiłam w swoją miłość do jego osoby
Zastanawiałam się, dla kogo Bohemian Rhapsody powstało. Wiadomo, że pójdą na niego prawdziwi fani zespołu Queen, a jeżeli zna się fakty czy osoby z życia zespołu, to inaczej ogląda się poszczególne sceny, mogąc, po pojawieniu się na ekranie kolejnej postaci, szepnąć do siebie "ah, to ten człowiek, który lata później napisze biografię Freddiego!". Obawiam się jednak, że prawdziwi fani tej ikony popkultury mają za sobą wiele przeczytanych biografii, mniej lub bardziej oficjalnych plotek i ze swoją
Szczerze? Po tym filmie złapałam totalnego, życiowego doła. To raczej nie jest produkcja, po której wychodzi się z sali z uśmiechem na twarzy. Po Bohemian Rhapsody cała publika siedzi w ciszy, gdy pojawiają się napisy końcowe i siedzi tak dalej, aż nie znikną z ekranu. I w takiej samej ciszy wychodzą z sali.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Koncerty Queen Symfonicznie – Freddie, żółta kurtka i wąs
Zaobserwuj!